W zasadzie propozycja mojego zestawu nada się nie tylko na upalne wakacje. Myślę, że to samo bym zabrała np. do deszczowej Szkocji, bo i tak zawsze warto się przygotować na każdą możliwość. Ewentualnie pominęłabym jeden produkt z 50 SPF, ale w trakcie wpisu przekonacie się, o którym mowa.
Limity przy bagażu rejestrowanym zmusiły mnie do zrobienia odlewek + zawsze mamy więcej miejsca na inne pierdolety :D
Z szamponów zabrałam tylko łagodny, który obecnie testuję BasicLab do włosów kręconych i w tej roli sprawdza się prawidłowo :) Przed wyjazdem swoje loki potraktowałam szamponem oczyszczającym, dzięki temu nie musiałam zabierać go ze sobą. Przypominam, że SLS używam co 2-3 tyg.
Do mycia wzięłam tylko maskę Kallos Color w oryginalnym, plastikowym słoiczku. Najbezpieczniejsze myjadełko jakie może być, no chyba, że Was po tym produkcie swędzi skóra głowy, a to niestety się zdarza. Winowajcą są dwa konserwanty w składzie. Najważniejsze, by produkt myjący był emolientowy no i najlepszy taki, które nie ma silikonów. Color to mój pewniak w tym przypadku.
Maski emolientowe wybrałam dwie: Kallos Mango i Garnier Fructis Hair Food Bananowa. Obydwie nowości na mojej… pralce, którymi zdążyłam się na tyle zachwycić, że zyskały u mnie zaufanie godne ponadtygodniowego wyjazdu. Wiedziałam, że mnie nie zawiodą. Dodatkowo Kallos dobrze sprawdza się u mnie jako kosmetyk do mycia, mimo, że zawiera silikony. Lubię też mieszać tą maskę z olejem z orzeszków ziemnych ♡ Garnier jest obecnie w promocji w Rossmannie i kosztuje 17,99 zł :)
Proteiny wzięłam na wszelki wypadek. W tym przypadku końcówkę litrowej maski od Joico K-Pak Moisture Intense Hydrator, która swoją recenzję miała na początku powstania bloga w 2016 roku! :)
Do PEH’owej ekipy dołączyłam humektantową maskę Kallos Aloe, której tak szczerze, nie użyłam ani razu przez cały wyjazd. Obawiałam się, że po umyciu pojawi się puch, zwłaszcza przy upałach. W tej mojej wymyślonej Szkocji też bym się bała ze względu na wysoką wilgoć :D
Do stylizacji zabrałam mojego odwiecznego kochanka Tigi Catwalk Curlesque oraz Boots Curl Creme do reanimacji, o którym zapomniałam podczas robienia sesji.
Srebrzyk wzięłam na wszelki wypadek, ponieważ ostatnimi czasy polubiłam się z chłodnym odcieniem blondu, ale o dziwo, ani razu nie miałam potrzeby, by go użyć. Poza tym ciągle miałam w głowie, że dodatkowo może trochę przesuszyć loki, już i tak wystawione na chlor i słońce.
No i na koniec zabezpieczacze :-)
Olejek z orzeszków ziemnych przelany do pustej buteleczki po innym produkcie. Przyznam, że zabrakło mi go na dwa ostatnie dni, ponieważ nakładałam go zawsze, gdy szłam nad ocean i na basen. Zdarzało się, że po zamoczeniu, wracałam do łazienki i pakowałam olej na mokre włosy, byleby miały jakąkolwiek ochronę.
Olej z pestek malin zawiera największy filtr przeciwsłoneczny – 50 SPF i go kładłam solo lub z olejkiem z orzeszków ziemnych. Jeśli filtr odpowiada również za brak pojaśniałych włosów od słońca, to ten olejek zdał egzamin, bo moje włosy pozostały w tym samym kolorze – naturalny jak i rozjaśniany odcień i to mnie baaaardzo zaskoczyło.
Na końcówki zabrałam olejek 2w1 marki Isana. Ciągle zastanawiam się tutaj nad jednym składnikiem zawartym w składzie, a dokładniej silikonem, który w różnych źródłach podawany jest jako zmywalny łagodnym szamponem lub silnie oczyszczającym, a to znacząca różnica, no ale póki co używam :-)
No i oczywiście zabrałam ze sobą grzebień z szeroko rozstawionymi zębami oraz dyfuzor, który jak zawsze wciskam na sam koniec, ponieważ walizka przez niego nie chce się zamknąć!
Moje włosy mimo wszystko, nie wróciły bez szwanku. Jestem dopiero po jednym myciu po powrocie i blond jest trochę przesuszony, ale walczę :) Z niejednej opresji wychodziłam, więc jestem optymistycznie nastawiona, ale co się okaże… Zobaczymy w przyszłości.